czwartek, 30 sierpnia 2007

The Merry Thoughts



THE MERRY THOUGHTS


„Z lustra przyszedł potwór.

Zbyt długo spoglądałam w swoją twarz.

Monstrum przemierzało szklane ścieżki

przyciągane magnesem mojego wzroku,

aż dotarło do celu swojej wędrówki

- Zwierciadła mojego pokoju.”

Kiedy przybyłem do tego miasta za kamiennymi murami wyobrażeń, do tego miejsca wyklętego przez Boga, nie spodziewałem się, że spotkam tam Maggie.

*

Wchodziłem w bramę obarczony winą tysiąca istnień, z czarnymi plamami na sumieniu. Wchodziłem w mury, które miały mnie odgrodzić od świata zewnętrznego, zamknąć w szczękach zapomnienia.

Wstępowałem na tereny zupełnie mi nieznane. Do miasta o wąskich, brukowanych uliczkach, wysokich domach z mroczną przeszłością i obszernym rynku, przy którym wznosił się ogromny, monumentalny budynek – Archiwum Miasta zarządzanego przez Zgromadzenie.

Tu przechowywano akta z przedawnionych rozpraw sądowych, dokumentacje wszelkiego rodzaju, a poza tym wszystko to, co uznano za już niepotrzebne. Do Archiwum wstęp mieli tylko członkowie Zgromadzenia, a i ci wchodzili tam rzadko. Budynek faktycznie nie zachęcał do częstych odwiedzin w jego wnętrzu. Krył w sobie przeszłość, niewyjaśnione zdarzenia z 2000 lat. Ktokolwiek przekraczał jego próg, nawet za dnia czuł się nieswojo.

Idąc ulicą usłyszałem strzały.

Tylko przez moment zwróciłem na nie uwagę. Między kamieniami brukowanego chodnika pobłyskiwała żyletka, zgubiona tutaj nie wiadomo przez kogo. Wysokie kamienice spoglądały na mnie z góry, nie wiem czy szyderczo, kiedy ją podnosiłem.

W dali usłyszałem gwar.

Tłum ludzi gromadził się na Rynku, w nieznanym mi celu, który tak naprawdę wcale mnie nie obchodził. Przeszedłem obok nich obojętnie, nie przejawiając nawet minimum zainteresowania tym, co i z jakiego powodu tam się działo.

W końcu doszedłem do północnej granicy Miasta, którą był Port nad ogromną przestrzenią nieruchomego oceanu. W jego drobnych falach odbijało się zachodzące słońce. Jego zniknięcie dawało nadzieję na parę godzin chłodu.

Stanąłem na czymś w rodzaju tarasu widokowego – wielkiej kamiennej płycie z marmurową barierką, umieszczonej nad plażą.

W dole zobaczyłem spacerującą postać.

Obserwując ją, tknęło mnie, że nie uczestniczy ona w ogólnym zamieszaniu na Rynku. Pozostała tutaj – samotna, nad oceanem, chociaż wszyscy inni mieszkańcy zdawali się pochłonięci jakimś ważnym wydarzeniem.

Mogłem zbiec na dół i zapytać ją o to, mogłem zainteresować się kim właściwie była. Mogłem...

Nie zrobiłem tego jednak.

Spoglądałem na zachód słońca i gdy gorąca kula ukryła się już za mokrym horyzontem, a słony wiatr ledwo musnął mnie po twarzy, odwróciłem się i wróciłem na wąskie uliczki Miasta.

Poszedłem prosto do mojego pokoju w bardzo starej kamienicy z zielonkawo-niebieskiej cegły o drewnianych, skrzypiących schodach, znajdującej się zresztą niedaleko Rynku.

Kiedy przechodziłem przez opustoszały już plac, panował półmrok. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem Archiwum. Potężny gmach wyglądał, jakby wstawiono go tu przez przypadek, jakąś szaloną pomyłkę. Był ponuro ciemny, a nieliczne okna, jakie posiadał, wyglądały jak czarne, puste dziury, za którymi od lat nic się nie dzieje. Moja wyobraźnia podsunęła mi obraz, który tylko spotęgował upiorne wrażenie, jakie opanowało mój umysł – mroczne pomieszczenia z rzędami wysokich półek pełnych zakurzonych, starych dokumentów, papierów, książek i ... czegoś jeszcze, czego nie umiałem określić.

Skierowałem się w stronę wąskiej uliczki między budynkiem Archiwum, a rzędem czerwonych i brązowych kamienic. W chwili kiedy wszedłem między mury, rozbłysły światła małych latarenek. Rozbłysły tak niespodziewanie i szaleńczo radośnie, jakby tylko czekały na nadejście ciemności, żeby móc nareszcie żyć własnym życiem.

„(...)

I będziesz kroczyć przez

Dolinę Cieni

A twarze zaklęte w skałach

będą cię obserwowały

ogniem swoich oczu (...)”


*

Siedziała przy wyschniętej fontannie, przesypując z ręki do ręki gorący piasek. Słońce nieruchomym okiem spoglądało na wypaloną spękaną ziemię.

Widziałem, jak makijaż spływał z twarzy kobiet po paru godzinach pobytu na ulicach Miasta. Widziałem czerwień szminki, spływającą z warg jak krew i czerń tuszu do rzęs, tłustymi smugami oleistej ropy znaczącego ślad na ich policzkach. Czarne łzy spływające z suchych oczu. W swoim obłędzie nie wiedziały nawet, jak szkaradne maski na sobie nosiły. Czy myślały, że są piękne?

Nie wiem.

Ona była inna.

Nie obchodziły mnie pozostałe mieszkanki niewzruszonych kamienic.

Każdy z nas dusił się w tych murach, które miały być dla nas schronieniem.

Zgromadzenie wezwało swoich członków do Archiwum.

Nadszedł czas napięcia.

Modlitwy niewierzących nie mogły nam pomóc. Bo prawda była taka, że nikt z nas nie miał serca ani domu. Wyrzuceni poza margines normalności poruszaliśmy się w jakimś błędnym kole, mając nadzieję, że nadejdą zmiany. Na naszej drodze nie było już miejsca na ład i porządek. Odrzuciliśmy podstawowe prawa i zasady rządzące życiem. Próbując wprowadzić harmonię wpakowaliśmy do Archiwum najważniejsze wartości w przeświadczeniu, że to nas uratuje.

W całym tym chaosie kochałem się z Maggie. Zatopiłem się w tej miłości do końca, zapominając, że trwa wojna. Całowałem jej ciało alabastrowej bogini, zbierałem ziarnka piasku z jej skóry. Ginąłem w jej włosach, otulających ją jak płaszcz i spoglądałem w niewzruszone oczy, które niczego nie wyrażały. I były momenty, kiedy to mnie przerażało. Wtedy chwytałem się własnych zmysłów, opadając coraz niżej w nieświadomość i całowałem ją, całowałem do głębi nieskończoności. Tańczyliśmy w gwiazdach, w otchłani kosmosu, między niebem a piekłem.

Przychodziła do mnie w nocy, kiedy najmniej się tego spodziewałem. I zawsze przynosiła ze sobą zapach słonej wody. Zapach deszczu, którego nie umieliśmy wybłagać.

Nie rozmawialiśmy ze sobą, nie składaliśmy żadnych obietnic.

Aż pewnej nocy, gdy całowałem jej twarz, ona zaczęła płakać. Jej pełne soli łzy nie przynosiły ukojenia.

Zgromadzenie zwoływało na Rynek mieszkańców Miasta, gdzie kazano im się modlić o oczyszczający deszcz. To był czas ich modlitwy – a my kochaliśmy się wstydliwie za ścianami mojego pokoju.

To, że płakała, nie wywołało we mnie współczucia. Było raczej dziwacznym zaskoczeniem. Nawet nie pytałem „dlaczego?” Wiedziałem, że cokolwiek teraz powie, i tak jej nie uwierzę. Nie powiedziała nic. Wyszła ode mnie tak cicho, że tylko mrok wiedział, kiedy. Potem jej nie widziałem. Przestała przychodzić.

*

Wyszedłem na ulicę, mając dosyć schronienia w chłodnych murach mojego pokoju.

Zamieszanie na Rynku po raz pierwszy chyba naprawdę przyciągnęło moją uwagę. Idąc w kierunku przenikliwego krzyku i nawoływań, spotkałem Maggie.

Stała w bramie starej, na wpół rozwalonej kamienicy z powybijanymi oknami. Z kamienną twarzą i pustką w nieruchomych oczach podała mi broń. Jak w hipnotycznym śnie wziąłem z jej ręki karabin.

Nie zamieniliśmy ze sobą nawet jednego słowa. Odwróciłem się i zdusiłem w sobie obłąkańczy śmiech. Szedłem z łkaniem w duszy. Zatopiłem się w tłum histerycznych istot. Słyszałem strzały nie znając powodu z jakiego padają.

Ostre promienie ognistego słońca wypalały nam myśli i uczucia. Miotając się w szaleńczych oparach żaru, nie widzieliśmy tego dnia nadziei dla siebie.

„ Kocham cię, gdy płaczesz

Kocham twój uśmiech i twoją śmierć.

Może pewnego dnia...”

*

W moim oceanie miało być pięćdziesiąt Syren. Było ich dwadzieścia. Wśród błękitnych fal zwodziły mnie swoim zawodzeniem. Białe welony z dziwnej materii, unosiły się wokół nas na wodzie. Jedna z nich ujęła moją twarz w swoje dłonie i spojrzała mi w oczy, coś do mnie mówiąc swoim głuchym głosem, jakby dobiegającym z jakiegoś odległego miejsca. Unoszony na wodzie między syrenami, z całych sił starałem się nie ulec ich zwodniczym śpiewom, chociaż bez przerwy towarzyszyło mi napięcie – umysłu i ciała, żeby nie pójść na dno.

Nie uległem ich głosom, ale...

Ktokolwiek usłyszy syreni śpiew, nawet jeśli on go nie zwiedzie – zmienia się.

Pozornie niezauważalnie.

I... niby nic się nie zmieniło,

ale... nic nie jest takie samo.

Siedziała wieczorami na balkonie z widokiem na plażę.

Przesypywała suchy piasek między palcami i wpatrywała się przed siebie w fioletowo-czerwone zachody słońca. Daleko na horyzoncie niebo zakwitało purpurą i fioletem. Całe powietrze stawało się delikatnie liliowe.

W takiej godzinie umysł się uspokajał i zmysły cichły.

I wszystko, poza wszechogarniającym fioletem i bezmiarem oceanu traciło sens.

Świat zamierał.

A ona siedziała i patrzyła niewidzącym wzrokiem – jakby też zamarła w bezruchu całkowitym, w czasoprzestrzeni między narodzinami a śmiercią.

Zastanawiałem się, patrząc w szkliste oczy – gdzie my jesteśmy, Boże, i co z nami będzie, co będzie?

*

Upał stawał się nie do zniesienia.

Zgromadzenie twierdziło, że ogarnia już ogromne obszary, daleko poza Miastem.

Wyschnięte drzewa nie dawały cienia. Byli tacy, którzy wpadali w obłęd, nie mogąc znieść lejącego się a nieba żaru.

Susza i upał, i upał i susza i ...

Słońce.

*

Zobaczyłem krew na piaszczystej ziemi. Uklęknąłem obok czerwonych śladów i dotknąłem przebarwiony piasek. Poczułem wilgoć purpury pod palcami.

Obmyłem dłonie w słonej wodzie – nie potrafię w sobie szukać winy.

*

Odwiedziłem ją w jej mieszkaniu. Rozległym apartamencie bez wydzielonych pomieszczeń, urządzonym w tonacji ciemnych granatów i metali.

Siedzieliśmy przy wielkim oknie z widokiem na północną stronę, więc pomimo jasnej jeszcze pory dnia, w pokoju panował już półmrok.

Na szklanym stoliku o drapieżnych metalowych nogach stał imbryk z moją herbatą, którą powoli sączyłem. Ona piła kawę.

Siedzieliśmy w milczeniu, zastanawiając się, co będzie. Wydawało mi się, że widziałem to już wcześniej, że przeżywałem już ten ból.

Ale to był tylko jeszcze jeden rodzaj śmierci, teraz.

Myślałem – chciałbym, żebyś została zanim zbyt późno powiesz mi dobranoc.

Jestem trochę bliżej ciebie, ale zupełnie nie wiem, co mam robić.

Czuję myślą płomienie.

Ale...

Właściwie to tylko jeszcze jeden rodzaj śmierci.

Chciałbym, żebyś została, zanim powiesz mi dobranoc.

Tak długo czekałem na ten moment. Chciałbym cię dotykać ciągle i coraz więcej czuć ciebie pod palcami.

Twoje ciało mnie oczyszcza.

Bycie z Tobą to moje światło.

A teraz siedzimy tylko naprzeciwko siebie i nawet nie potrafimy rozmawiać, oddaleni przez to, co było między nami.

Ofiaruj mi swoje oczy i swoją duszę – uczyń mnie powiernikiem twoich sekretów i zaśpiewaj mi piosenkę w tonach milczącej ciszy. I zostań ze mną, zanim powiesz dobranoc. Zostań ze mną, chociaż...

To tylko kolejny rodzaj śmierci, teraz.

I znowu 1:0 dla uczuć.

Chciałbym nie mieć uczuć. Chciałbym żeby to świat za mnie odczuwał. A ja – tylko trwałbym w życiu jakie mi przeznaczono.

Maggie była artystką. Robiła mnóstwo szkiców węglem, którymi następnie obwieszała ściany swojej pracowni – jedyne wydzielone murami miejsce w jej mieszkaniu.

Szkice Maggie to dziwaczne, trudne do określenia sytuacje, skarykaturyzowane postacie, anormalne, wręcz nieistniejące momenty życia. To słowa, zdania, pytania i odpowiedzi zaklęte w obrazach. To przyznanie się do winy. Kiedyś zapytałem czym są, „Zadzwoń do Boga i zapytaj Go o to” – odpowiedziała.

Taki bałagan wszędzie, taki chaos. Jeżeli tego nie uporządkujemy, nigdy nie dojdziemy do harmonii ze sobą.

Miałem 5 minut życia przy niej. 5 minut, których nie umiałem wykorzystać.

Wcześniej ktoś złożył mi propozycję. Zaoferowano mi pasjonującą grę. O 26 lat wstecz. A ja nie mogę znaleźć listu polecającego. Listu z zasadami tej gry. Nie potrafię sobie przypomnieć, gdzie ja go położyłem. Ale w końcu pewnie na niego trafię

Bo poruszamy się wkoło, a tylko wszystko obok nas przemija.

*


Słońce odbijało się w srebrzysto-blaszanym dachu olbrzymiego gmachu Archiwum.

Rozproszone promienie uderzały w kolejne dachy i kamienie brukowanego Rynku Miasta. Rozgrzane niemal do czerwoności uliczki parzyły stopy. Żaden fragment tego wyklętego miejsca nie dawał już chłodu, albo bodaj normalnego ciepła.

Zgromadzenie zarządziło posypywać ścieżki wilgotnymi trocinami, przynoszonymi z zakamarków starej stolarni, znajdującej się przy zachodnich murach Miasta. Codziennie o świcie transportowano więc worki trocin i posypywano nimi wszystkie ulice. W ciągu dnia oczywiście wysychały one na wiór i cała praca zaczynała się od początku. Taka gra toczyła się każdego ranka

i znowu, i znowu i znowu...

Szaleństwo powoli, ale nieodwracalnie ogarniało wszystkich.

Nie było istoty, która nie oczekiwałaby, że coś się stanie. Jakieś wydarzenie tak wstrząśnie wszystkimi, że nadejdą zmiany.

I to przyjdzie nagle.

I nareszcie spadnie deszcz.

*

Miałem Sen.

Znalazłem schody nieoświetlone w nocy, przywiązane do jej włosów.

Wokół zapach perfum.

Potknąłem się o żyletkę, a na niej ślad szminki. Schowałem do kieszeni ten wątpliwy amulet. Przed moimi oczami tańczące Bachantki ruchem opowiadają baśnie o wyuzdaniu. Widziałem serca sprzedane przez demoniczny sex.

Na podłodze parafinowe świece mrugały do mnie żółto-pomarańczowymi płomykami.

Kochałem i dotykałem w tym śnie, ale tylko myślą. Nic nie działo się naprawdę.

W dali widziałem niebieski ekran, rzucający sine światło na pustą przestrzeń ciemnego pokoju.

*

Kiedy wczoraj wyszedłem na ulicę, zobaczyłem korowód dziwnych postaci. Zastanawiałem się, czy aby chcą wywołać deszcz. Czułem, że dłużej już nie wytrzymam. Czułem, jak tracę zdrowe zmysły. Jeszcze miałem świadomość siebie. Ale jak długo, jak długo?

Niedaleki już byłem dnia, w którym przekroczę swoje granice normalności. Teraz nie pamiętam nawet, po co przyjechałem do tego Miasta.

Kroczyłem ulicami, zastanawiając się jak blisko jesteśmy rozwiązania zagadki upału. Tej fatalnej fali gorąca, zalewającej ziemię.

Doszedłem do wniosku, że nie jesteśmy na drodze do sedna. Jesteśmy na razie zaledwie na drodze do tej drogi.

Pamiętam – byłem tu dawno temu. To z tego miejsca kiedyś odeszliśmy. A więc jednak poruszamy się ciągle wkoło.

Na mojej drodze zastrzelony szaleniec. A on nie jest jedyny. Już nawet się nie zatrzymuję. Idę dalej. Ocieram pot z twarzy. Chyba trochę kręci mi się w głowie i ciąży mi martwe serce.

Być może to wino, które dzisiaj wypiłem przed wyjściem z domu.

Widziałem wszędzie czerwień oceanu.

Lecz tak naprawdę ocean był błękitny. Różne rzeczy często mi się mylą. Coś, co jest dla mnie szronem – wcale szronem nie jest. Okazuje się tylko skroploną parą wodną.

Coś, co jest dla mnie słowem, jest w rzeczywistości tylko imaginacją chorego umysłu.

Zarzucam sieci na słowa i wydarzenia. Więzić je w klatkach o pamięci prętach to moje zajęcie – rzemiosło piętnem wyciśnięte na mojej egzystencji w świecie, w którym liczy się czas.

Widziałem oceany krwi.

Kobiety w czerwonych sukniach, powłóczystych szatach, welonach ciągnących się po ziemi. Karminowe węże sunące za każdym ich krokiem, bezbłędnie – zawsze po śladach drobnych stóp.

Fałszem przesycone, wplątane w czarne włosy, jad cierpienia wypływa im z oczu. Czasami. Nie chcą żyć, ale nie mogą umrzeć.

W wiecznym bólu rąk zanurzam dłonie w rozsypanych na ramiona falach. Dotykami zauważam świat aksamitu i jedwabiu. Wdycham zapach wiatru, łąki i wody. Smakuję ustami deszcz cierpienia spływający z twarzy, czuję ból na języku, ale...

tak się kocha łzami.

I wszystko wokół taką subtelnością przetykane, wszystko takim pięknem nierealnym.

... Nierealnym

.

Upadają Wieże Babilonu.

*

Kocham świat zaklęty w światłach tęczy. W szafirowych, turkusowych, czerwonych, słonecznych błyskach. Otaczają mnie istnieniem nie z tego świata. Coś dzieli mnie od rzeczywistej szarości i złudzeń.

Przez moment.

Dotykam...

Cieniem, tylko cieniem moich rąk barwnych plam na przestrzeni mojego pokoju.

Setki miraży w mojej głowie.

I wiem – ta gra nie może trwać wiecznie – to wszystko, co mam do powiedzenia.

A rzeczy, którymi się otaczamy, rzeczy, które trzymają nas w paszczy szaleństwa...

Rzeczy muszą się zmienić.

epilog

*

Odwiedziłem rzeźnię w najpiękniejszym Mieście świata.

Całą ohydę padliny oglądam. Krew kapiącą do kryształowych miseczek, ustawionych szeregiem pod wielkimi płatami martwego mięsa. Cisza, i tylko dźwięk opadających kropel. Głuche ściany bronią dostępu do zewnętrznego świata.

Zanurzam dłoń w miękkim, śliskim fragmencie życia. Czuję, jak wsysa moje palce w siebie. Ale nawet wtedy, gdy robi mi się niedobrze, nie wyciągam dłoni z tej galarety opętanej śmiercią.

Upadam na kolana na kafelkowej posadzce, błyszczącej zatrutą czystością. Sterylny internat dla martwego życia ciepłej śmierci.

Metaliczny zapach czerwieni wdziera mi się w nozdrza, kiedy policzkiem dotykam zimnej podłogi tuż przy szklanej miseczce.

Z tej pozycji dwa razy głośniej słyszę obrzydliwe kapanie.

Wszędzie czuję krew.

Każdym zmysłem – dotykiem, smakiem, węchem, wzrokiem, słuchem.

Obdzieram się z bolącej skóry myślą. Zbielałą czaszkę ciskam na podłogę.

Ja – żyjący ochłap człowieka, rzucam w kąt wszelkie przejawy życia i zawisam na jednym z haków wśród krwistej bezbolesności – moje miejsce w świecie martwej ciszy.

Tu nie dosięgnie mnie cała zewnętrzność tętniącego życiem świata.

Koniec.

Czasami widzę twarz dziewczyny.

Za szybą w strugach deszczu. Straszy mnie swoją przeszłością.

Już jej nie ma.

Pamiętam tą twarz o martwych oczach. Czasami.

Można odejść z podniesioną głową.

Brak komentarzy: